Wczoraj [29 listopada], jako w rocznicę listopadowego powstania, odbyło się w katedrze nabożeństwo żałobne, a kazanie miał ks. Biskup [Władysław] Bandurski. […] Nie mam słów, żeby wypowiedzieć, co się ze mną działo, słuchając… […] O! Boże, Boże, żebyż choć w cząsteczce drobnej przyczynić się do „budowy gmachu”, do której On wzywa. To gmach przyszłości, to Polska wolna i niepodległa […]. Niepodobna żeby taka mowa nie działała, nie rozbudziła w duszach żywych pragnień służenia dobrej sprawie. „Budujmy Polskę!” wołał, „budujmy ją wszyscy. Ale przede wszystkim budujmy ją w sercach. To fundament. Budujmy ją w rodzinie. Niech rodziny będą polskie i chrześcijańskie prawdziwie – w uczuciu, w słowie, w działaniu. Walczyć ze „zgnilizną moralną”, z lenistwem, pesymizmem, obojętnością lub zniechęceniem, walczyć z obczyzną – walczyć i pracować na każdym polu, na każdym kroku, nad sobą i nad drugimi.” To były główne myśli jego nauki, a prócz niej prześlicznie rozsnuwał wątek dziejowy dotychczasowej walki, męki i ofiary, obraz prześladowań, jakie znosimy, a szczególnie z siłą mówił o najświeższym: o pruskim, strasznym zamiarze wywłaszczenia nas z ziemi. A mimo to wszystko wlewał wiarę i nadzieję, dzielił się ze słuchaczami swoją, taką ogromną! „Jak Bóg na niebie, Polska będzie!” Boże, dzięki Ci, że mamy jeszcze takich kapłanów, takich ludzi. Ach! jak bym była chciała, żeby to słyszeli wszyscy zniechęceni, pesymiści, dekadenci; niepodobna, żeby i takimi duszami nie wstrząsnął, nie rozpalił w niej świętej iskry. Ja przez cały dzień wszystko lepiej robiłam i robiłam więcej, było mi jasno, gorąco, słonecznie, a wciąż dzwoniło mi w uszach jak srebrny dzwon: „Budujmy Polskę!”.
Lwów, Galicja Wschodnia, 29–30 listopada
Zofia Romanowiczówna, Dziennik lwowski 1842–1930, t. 2, 1888–1930, Warszawa 2005.
[Warszawa] miała atak — szpetności. Cztery bomby rzucone z aeroplanów, na szczęście nie zabiły i nie zraniły nikogo. Było to jakby zwyczajne powitanie niedzieli. To ośmieliło ludność do szczególniej tłumnego wysypania się na ulicę. Nigdy jeszcze tak nie popychano, nigdy nie było takiej masy czarnych, wielkich jak straszydła, papach, zakrywających runem swym całą twarz; nigdy nie pluto tak przebrzydle na chodnik i nigdy lud warszawski nie był tak świąteczny, tak biedny i tak zadowolony: nigdy tak nie wierzył we wszystkie brednie telegramów. Uczułem dziwną, potworną tęsknotę za czystymi chodnikami, za swobodnym przejściem, za ludźmi, co nie potrącają ordynarnymi łokciami. Całe zapuszczenie i bezbronność nędzy wystąpiły teraz tłumnie, jakby na koronację swojej straszliwej sromoty. Zrozumiałem całą okropną, trawestującą słowa Heraklita, prawdę Arne Garborga: „Wszystko śmierdzi”. [...]
Wieczorem zaś, o godzinie jedenastej, padła bomba i uderzyła w zad lwa przed obeliskiem na Zielonym placu. Sensacja pierwszorzędna. Przestrach nie byle jaki. Ulice od razu, na długo przed północą, opustoszały. Obcięto niedzieli cały ogon. Również ogon przycięto lwu przed obeliskiem. Większej szkody wybuch nie wyrządził. Ale co on oznaczał? Z europlanu? Byłby to nazbyt dziwny i cudowny zbieg okoliczności: dzień, miejsce, godzina, 29 listopada! A może to po prostu przypomnienie rocznicy listopadowej?
Warszawa, 30 listopada
Cezary Jellenta, Wielki zmierzch, Warszawa 1985.